czwartek, 7 kwietnia 2016

Zakurzony Laos. Pierwsze wrażenie.


Pierwsze co rzuciło mi sie w oczy, kiedy na dobre wysiadłam ze wszystkich możliwych autobusów i busików w Laosie, to tumany kurzu unoszące się w powietrzu i przykrywające wszystko wokół. Nie był to jednak taki znowu zwykły kurz, powiedzmy sobie, szary, domowy... nie. Nie był to też smog wawelski, ani żaden inny polski, choć i tak początkowo myślałam. 

To, co wirowało w powietrzu i od horyzontu sięgało na wysokość 4 palców uniesionej na prostym ramieniu ręki nie było ani fabrycznym dymem, ani zanieczyszczeniem, ani żadnym innym wyziewem z rur samochodowych. To, w czym przyszło nam brodzić i czym oddychać, było najzwyklejszym, najbardziej naturalnym i organicznym ziemskim kurzem ceglanego koloru. 

Ach, bo zapomniałam powiedzieć: stan dróg w Laosie określić można, jako lichy. Zwłaszcza w terenach górzystych, albo wiejskich, w oddaleniu od centrów dużych miast i we wszystkich innych miejscach poza głównymi arteriami kraju. W związku z tym, że wiele mniej uczęszczanych tras wiedzie mniej, lub bardziej piaszczystymi, polnymi drogami, nadprodukcji kurzu w ogóle nie da się wyeliminować. Nawet zresztą, jeśli do dyspozycji mamy asfalt, to samo podłoże i gleba, a co za tym idzie - pobocza, też są pokryte hałdami czerwonawego piachu, który wzbija się do góry miarowo w rytm przejeżdżających samochodów, albo powiewów wiatru. 












Nie ma więc co się nastawiać na czyściutkie butki na nogach i lepiej od razu odłożyć wszystkie białe koszule z powrotem do plecaka. Warto zapomnieć na chwilę o płucach i przestać się martwić o ich stan, bo wizja takich pokładów piachu w oskrzelikach może niejednego przyprawić o panikę. Dobrze jest przygotować się na nieuniknione przesuszenie śluzówek w nosie, może też katar, ale w końcu z krwawym katarem można też wrócić z Indii, więc w sumie nie ma tu nic nadzwyczajnego, ani żadnych powodów do zmartwień.

Kto zresztą przyjechał w te rejony, ten wie, że Azja i kurz to jedno, i na nic innego nie można tu liczyć. Azja to nie tylko folklor, krajobrazy i egzotyczne jedzenie, ale także kontrasty, brud, pot i pył właśnie. Nie powiem, że kurz, czy piach jest dobry, albo zły. Kurz i piach są... hmm, pylące? Brudne? Uciążliwe? Ale też - miękkie, ciepłe i kolorowe. Zwłaszcza te, w Laosie. 

No bo wyobraź sobie, że idziesz polną drogą, a mięciutki, delikatny, puszysty piach otula twoje stopy. Wzbija się tumanami aż na wysokość kolan i przykrywa twoją świeżą opaleniznę białym pudrem. Lekko parzy stopy, ale ponieważ te już swoje wymarzły w zimnej Europie, to nie narzekasz tylko chłoniesz ciepło całym swoim ciałem. Patrzysz na czerwone, pomarańczowe i brunatne liście drzew, i traw przy drodze... przez chwilę zastanawiasz się, co to za gatunki o tak niezwykłej barwie i dopiero po chwili zauważasz, że to jedynie pierzynka z piaskowych drobinek. Czerwień kontrastuje z przebijającą gdzieniegdzie soczystą zielenią liści i nasyconym lazurem nieba. Ostre słońce spowija okolicę mocnym, żółtawym światłem, a królujące na wysokości palmy rzucają głębokie cienie. Wielobarwne stroje biegających dookoła dzieci, jak kwiatki na łące uzupełniają rozciągający się przed tobą obraz o kolorowe akcenty. Czujesz dziwny, błotnisty zapach i nieco pylisty, gipsowy smak w ustach... to kurz. Wchodzi ci do oczu, lepi się do języka i spoconych dłoni, zostawia brudne plamy na koszulce i przykrywa cienką warstwą obiektyw aparatu. Wkurzające? Ani trochę. Nie dla mnie. Ja czuję, że żyję, bo mogę w tym piachu iść przed siebie i chłonąć atmosferę miejsca. Mogę patrzeć na świat przez zupełnie inny pryzmat i z innego punktu. Mogę dostrzegać życie i ludzi, które są zupełnie inne od tych, które znam. Nieskażone przepychem i nowoczesnością, skromne, pogodne i oddalone od tego, co w Europie nazywamy normą: od hałasu, pośpiechu i karierowiczowstwa.

Idę dalej i podziwiam, bo wszystko mieni się kolorami. Jest wprawdzie nieco przygaszone i może nie aż tak jaskrawe czy wraziste, wszak kurzowa powłoka nieco rozmazuje obraz, ale wszystko razem komponuje się tak uroczo, że nie zwracam uwagi na ten dyskomfort. Zachwycam się mnogością barw i tym, jak pięknie komponuje się głęboka czerwień, błękit i zieleń. Chłonę nieziemsko wysoką temperaturę, ciesząc się, że wreszcie nie jest mi zimno. Podziwam, jak bardzo świat może się różnić w zależności od miejsca na globie i nie mogę uwierzyć, że mam to szczęście być w tych wszystkim miejscach, brudzić się w tym kurzu, pocić się pod palącym słońcem i gromadzić wspomnienia, czy też uwieczniać piękne krajobrazy na fotografiach.

Nie przeszkadza mi kurz. Bo kurz tworzy część całości azjatyckiego widoku i codzienności. Lubię go, kiedy jestem na wakacjach, podobnie, jak wówczas lubię bezlitosny upał, rażące słońce, zmęczenie po niekończącym się chodzeniu, bolące pośladki po całodziennym jeżdżeniu na skuterze i wszystkie inne oznaki tego, że jestem w drodze :).

4 komentarze:

  1. Moja krew, nomalnie :)
    Ag

    OdpowiedzUsuń
  2. Haha, pewnie, ze Twoja. W koncu dostalas kartke :P.

    Lavena

    OdpowiedzUsuń
  3. ha! będę tam za jakiś czas :D świetna relacja, będę uważać na kurz ;) wszechobecne skutery świetne

    OdpowiedzUsuń
  4. Nie da sie uwazac, bo kurz cie pokona w ciagu kilku pierwszych minut :D Ale to niewazne, bo I tak bedzie zajebiscie :). Jak dla mnie to naprawde tylko dodawal kolorytu.

    Zreszta, wszystko pieknie widac na zdjeciach :).

    Lavena

    OdpowiedzUsuń